Dzień 4, wtorek
Fiordy, śnieg, bank, skansen, tunel
Fiordy nadal jedzą nam z ręki. Pobudka o siódmej. Temperatura na zewnątrz ok 5C, w samochodzie pewnie niewiele więcej, za to w śpiworze i pod cieplutką kołdrą odczuwalne 36.6. Ciepłe źródełko obok samochodu z pewnością paruje. Nie sprawdzam. Wyłączam budzik i przewracam się na drugi bok. Zamknąłem na chwilkę oko… sprawdzam czas. Nie wiedząc kiedy minęło 45 minut! Pora wyjść. Za oknem widać promyki słoneczne nieśmiale przebijające się przez kłęby chmur. Zbieram w sobie odwagę i biegnę w klapeczkach do ciepłego źródełka… Wskakuję do średniego „baseniku”. Cieplutko… Ufff… jak gorąco! Dość wystarczy! Czerwony jak rak przeskakuję do chłodniejszej wody. Co za dużo to niezdrowo. Tutaj temperatura jest idealna. Para wokół. Delektuję się ciepłem i pięknem otaczającej przyrody. Tak mija mi co najmniej pół godziny. W tym czasie Artur też się wygramolił i nawet zaczął gotować wodę na ryż. Dziś na śniadanie nie ma Kamińskiego. Mamy full wypas. Ryż z jabłkiem i cynamonem. Pychota.
Dynjandi – wodospad w kształcie rozpuszczonych włosów niewiasty
Po śniadaniu zbieramy się dość sprawnie i ruszamy dalej na wschód. Przypadkowo odkrywamy Dynjandi – prześliczny wodospad schowany gdzieś we fiordach zachodnich. Znawcy donoszą, że wygląda niczym rozpuszczone włosy pięknej białogłowy… Jeśli wysilić wyobraźnię, to wszystko można zobaczyć 😉
Miasteczko
Ileś tam kilometrów dalej, już zupełnie bez nadwyrężania wyobraźni dostrzegamy spory płat śniegu. To pierwszy śnieg tej jesieni! Parkujemy tuż obok i wygłupiamy się jak dzieci. Można się trochę poślizgać. Aż dziw, że żaden z nas nie zaliczył gleby ;)). Z rogalami na twarzy, uradowani super zabawą jedziemy dalej. Widoki zapierają nam dech w piersiach.
Po drodze mamy jakieś malutkie miasteczko z malutkim portem i malutkim bankiem, w którym wymieniamy nasze malutkie jewro na korony. Pani w banku jest bardzo miła. Widać, że nie zajeżdżają tu takie masy turystów jak w okolicach Rejkiaviku. Oczywiście jesteśmy również poczęstowani kawą. Darmowa kawa jest tutaj wszędzie. Nawet w supermarkecie!
Dachy pokryte mchem i trawą
Mijamy jakieś domy z “serami”, czyli zafoliowaną trawą, chyba tzw “kiszonką” (dostały od nas nazwę serów, bo to zafoliowane siano, tak ładnie zapakowane w kolorowe folie przypomina te okrągłe śniadaniowe serki. Mam nadzieje, że wiecie o co chodzi. Jeśli nie?.. no to trudno ). Potem znów fiordy, jakiś tunel, miejscami szeroki na jedno auto, zamknięty skansen z domami, których dachy były pokryte trawą i mchem. Notabene jedyny dom do tej pory z trawą na dachu. A tak przecież wyobrażałem sobie Islandię. (Nie skrywam rozczarowania!)
Dziś jesteśmy sporo w aucie. Pogoda nie najgorsza, ale też nie najlepsza. Powiedziałbym, że raczej średnia i musimy uciekać przed deszczem na wschód. Tak mija nam kolejny dzień. Wieczorkiem znajdujemy całkiem przyjemnie wyglądający parking. Są jakieś drzewka, krzaczki, niedaleko rzeka… Zasypiamy bez marudzenia, choć liczyliśmy, że uda nam się znaleźć jakieś ciepłe źródła. No cóż, nie na każdy dzień czeka na nas jakuzzi.
Brak komentarzy