Basen w górach, wodospad Seljandsfoss i wodospad Skógafoss

Rano jesteśmy nawet trochę rozczarowani. Nocując przy pieczarze duchów nic spektakularnego nam się nie przytrafiło. Ani ja, ani Artur, nie widzimy niczego paranormalnego. Niestety a może lepiej “stety”, noc minęła nam bardzo spokojnie…

Już prawie z żołnierską sprawnością ogarniamy śniadanko i jedziemy do osławionego na zagranicznych stronach darmowego basenu schowanego głęboko w górach. Słynny Seljavellir podobno jest bardzo trudno znaleźć. Niektórzy podawali na „blogach”, że się zgubili i musieli podejmować próbę kolejnego dnia, że trzeba się przeprawiać przez rzeki i góry… Psychicznie przygotowani co najmniej jak na wyprawę na biegun północny, lub na poszukiwanie Yeti, podążamy zgodnie z jednym z opisów. Aby rano nie tracić czasu już wczoraj w nocy ustaliliśmy gdzie znajduje się parking, który jest najbliżej położony naszego wymarzonego basenu. Zostawiamy tam auto i dalej idziemy na piechotę. Jesteśmy w środku kotliny i tak naprawdę można iść tylko w jedną stronę. Jest mała ścieżka, jest też strumyk, któremu daleko do opisywanych przeszkód. Przeskakujemy go bez problemu… Idziemy dalej. Jest przepięknie, choć jak na razie bez wyzwań… Zastanawiamy się czy, aby na pewno idziemy w dobrą stronę, bo jak na do tej pory to nie ma jak zabłądzić, nawet gdybyśmy chcieli. Mijamy pierwszy zakręt i już widać basen… Jest ładnie, ale zgodnie z Arturem nie możemy pojąć jak można było nie znaleźć tego miejsca startując z tego właśnie parkingu. Naprawdę jest tylko jedna możliwość. Z obu stron drogę odgradzają dość wysokie góry. Hmmmm… najwyraźniej są jednak specjaliści, którzy dali radę.

Ale w tej chwili to już dla nas nie istotne… Jest basen! Dotarliśmy! Jest ślicznie, choć mimo dość wczesnej pory nie jesteśmy już sami. Przed nami dotarły tu już jakieś osoby. Jest też namiot (mimo, że było bardzo wyraźnie napisane, że „no driving” i „no camping”). Turyści w namiocie jeszcze śpią. Artur przygotowuje się do kąpieli, ja jeszcze szybko mijam ciepłe źródła i obchodzę namiot, bo pęcherz gna mnie w ustronne miejsce. Niestety dosłownie kilkanaście metrów za namiotem, tuż za przebieralnią (tak jest wybudowana nawet przebieralnia! Full luksus!) wdeptuję jedną nogą w gówno. Zniesmaczony wycieram śmierdzące ludzkie ektrementy i… aaa….. drugą nogą wlazłem w kolejną minę! Mam uwalone oba buty. Jednego całkiem porządnie. Jak tak można? Oczywiście nie mam dowodów, ani ochoty prowadzić dochodzenie, ale podejrzenie pada jednoznacznie na namiotowiczów, którym, jak się domyślam, nie chciało się nawet zejść ze ścieżki, lub chociaż przykryć kamieniem śmierdzące klocki…. Ech… szkoda słów. Zdegustowany czyszczę buty w strumyku. Po dłuższej chwili wracam do basenu. Artur znalazł miejsce, gdzie można się przebrać i w moment później, cali szczęśliwi dajemy nura do cieplutkiej i zieloniutkiej wody. Jest niesamowicie. Cisza, spokój, góry…. Bez dwóch zdań – warto było!

W międzyczasie budzą się okryci niesławą „namiotowicze” i staje się coraz mniej kameralnie. Wychodzimy z wody. Ubieramy się zbieramy w drogę powrotną. Słyszę, że turyści z namiotu mówią po Polsku. Rodacy zdradzają, że są z Warszawy…

Kwadrans później jesteśmy już w samochodzie. Plan na dziś jest baaardzo ambitny. Chcemy zobaczyć dwa wodospady, gejzer i co tam jeszcze po drodze. Marzymy o tym, aby na wieczór dotrzeć na granicę płyt kontynentalnych. Dlatego właśnie nie ociągamy się i gnamy w stronę Skógafoss.

Wodospad Skógafoss robi wrażenie. Samochód parkujemy u podnóża kaskady. Wchodzę po schodkach na górę. Po drodze podziwiam przepiękne widoki. Niezapomniane kolory fauny i szum spadającej wody wprawiają mnie w melancholijny nastrój. Nawet nie przeszkadza mi, że mijam sporo turystów. Nie da się nie zauważyć, że jesteśmy coraz bliżej Rejkjawiku. Robi się coraz gęściej. Bardzo się cieszę, że nie jesteśmy w sezonie….

 

Ponieważ pomału kończy nam się czas, nie marnujemy go tutaj wiele. Kolejna atrakcja na nas czeka…

Docieramy do Seljandsfoss. To kolejny Wodospad, ale dość nietypowy. Można go obejść ze wszystkich stron. Mam tu na myśli to, że można przejść za spadającą wodę. W filmach i książkach w takim miejscu były tajne kryjówki lub skarby. Poza niezapomnianym widokiem, podobnie jak tysiące turystów przed nami, nie znaleźliśmy skarbu. Może powinniśmy lepiej poszukać, ale presja czasu nam na to nie pozwala. Zachowujemy się już prawie jak japońscy turyści. Zaczynam ich też coraz lepiej rozumieć. Fajnie, fajnie… Pstryk, pstryk… kilka zdjęć i do auta.

Następny przystanek Geysir….