Wanna, Lorenzo, wioska wikingów, lodowiec, wydra/kuna, foka, droga F, lodowiec 2, chili con carne i bief, noc przy jaskini duchów.

Wybiła 6h15 a my już jesteśmy na nogach, zwarci i gotowi. Pierwszy raz udaje nam się tak wcześnie wstać. Szybka toaleta, ogarnięcie całego naszego majdanu oraz dojazd do hotspota… Przy gorącej wannie był znak “no camping”. Dostosowaliśmy się do nakazu i noc spędziliśmy kilka kilometrów wcześniej, na małym przyjemnym parkingu. Kwadrans przed siódmą moczymy już tyłki w “naszej” wannie. Warto wspomnieć, że wanna z ciepłą wodą jest praktycznie w szczerym polu. Widok na mchy, jakieś pagórki, kamory, skałki, Atlantyk i jeszcze lekko zaspane Słońce. Jest tak błogo, że zupełnie nie chce się wychodzić. Niestety zaczyna trochę sączyć deszcz, więc wychodzimy zanim namokną nam nasze ubranka i ręczniki wiszące grzecznie tuż obok… na WIESZAKU! Tak wieszaku w szczerym polu obok “wanny” w szczerym polu :).

Po kąpieli jemy dość składnie śniadanko (ryż z jabłkiem i cynamonem). Idzie nam coraz lepiej. Nasz system jest z każdym dniem coraz bardziej sprawny. Ruszamy w stronę wioski wikingów. Po drodze mamy małą przerwę na zwiedzanie jakiś skałek. Ktoś się tam wśród nich schował na camping. Okazuje się, że to Lorenzo – bardzo sympatyczny Włoch, który samotnie przemierza na rowerze Europę. Pełen respekt. Wymieniamy się grzecznościami. Lorenzo spokojnie odjeżdża na swoim dwuśladzie, a my dalej łazimy po skałkach. Nie jest tego za wiele, więc dość szybko wracamy do samochodu i po chwili doganiamy Lorenzo. Zatrzymujemy się, żeby dać mu jedną z moich dobrych szwajcarskich czekolad, które wziąłem właśnie na takie okazje. Niech ma chłopak. Będzie potrzebował jeszcze dużo energii.

Stosunkowo niedaleko za „skałkami” mijamy zupełnie czarną plażę. Kupa kamieni, czarnych jak nasz śląski węgiel, robi wrażenie. Wszystkie czarniusieńkie i niesamowicie wyszlifowane. Bardzo przyjemne w dotyku. Później się okazuje, że to lawa. Chowam do kieszeni 3 małe kamyczki i zmykamy dalej. Gdybym wtedy wiedział jakie ceny Islandczycy naliczają za wyroby z lawy, to pewnie zapakowałbym tam cały plecak 🙂

Jedziemy dalej. Przejeżdżamy tunel. Ups… Trochę się zapędziliśmy… Mały nawrót i dojeżdżamy do wioski wikingów. Wioska jest zbudowana przez specjalistów z Hollywoodu i ma niesamowitą lokalizację. Jest u podnóża wielkiej góry z widokiem na ocean i… bazę NATO. Tak, to nie jest żart. Wódz wioski ze swego domu spoglądałby na bazę wojskową Paktu Północnoatlantyckiego ;). Wiocha otoczona jest palisadą i wydaje się niesamowicie mikroskopijna w zestawieniu z ogromem góry. Już z daleka robi wrażenie. Składa się z około pięciu domów. Nie licząc dwóch skansenów, to jedyne „domy”, jakie do tej pory widzieliśmy na Islandii, które mają dachy pokryte trawą. Tak trochę się rozczarowałem, bo myślałem, że większość domów na wyspie, będzie w takim właśnie klimacie. No cóż, rzeczywistość jest nieco inna. Choć, to tylko Hollywood to i tak z daleka wszystko wygląda bajkowo. Z bliska już trochę mniej. Jeden dom jest „postawiony” na kontenerze towarowym, inne to straszna fuszerka. Cieknie to wszystko. Dachy są pokryte grzybem i pewnie w bardzo niedługim czasie się to pozawala. Konstrukcje w środku są połączone metalowymi linami z obciążeniami, żeby “domy” się nie poprzewracały. W jednym budynku już się coś nawet złamało, a budowle wyglądają na niedokończone. Za rok będą tu znów kręcić jakiś film. Szkoda, że to taka fuszerka, bo przecież możnaby to zrobić lepiej i zarabiać na tym pieniądze. Choć może istnieje jakiś plan i my o czymś nie wiemy. Tak czy siak, wygląda to całkiem ładnie i podziwiamy dzieło hollywoodzkich budowniczych. W tym czasie pogoda się zmienia i łapie nas deszcz. Na szczęście nie czekaliśmy do ostatniej chwili, więc tylko połowicznie przemoczeni docieramy do samochodu. Planowaliśmy napić się herbaty, kawy, lub gorącej czekolady w pobliskiej kawiarence, ale ceny są tak zaporowe, że z powodzeniem nas odstraszają…

Kilkanaście minut po ulewie wychodzi śliczne słoneczko. Ruszamy w stronę bazy NATO. Niestety nie można do niej wejść wejść (no… przynajmniej nam nie wolno ;)). Za to można pochodzić po wydmach w jej okolicach. Widok jest niesamowity. Piasek jest zupełnie czarny, a na nim rosną jakieś wielkie zboża. Nie mam pojęcia, co to jest, ale przypomina pszenicę. Najlepszy widok jest jednak tuż przy oceanie. Czarny piach na plaży podmywany falami morskimi jest niczym lustro i pobliska góra odbija się w nim jak w kryształowym zwierciadle.  Po nastukaniu kilkuset zdjęć, ruszamy dalej… Nasz kolejny cel to lodowiec.

Dojeżdżamy do jeziora Jökulsárlón i podziwiamy pływające kawałki lodu. W pobliżu Diamond Beach Udaje nam się nawet zobaczyć kilka pływających fok oraz coś z rodziny łasicowatych. Początkowo myślimy, że to wydra, albo jakaś kuna, ale ostatecznie po przestudiowaniu literatury myślę, że widzieliśmy norkę amerykańską. Śliczne futerkowe zwierzątko, które uciekło z farm i przedostało się do natury. Obecnie zagraża populacji ptaków.

Jadąc w stronę kolejnego, nieco mniejszego jeziora Fjallsárlón odkrywamy ciekawą drogę klasy F (terenową) i decydujemy się zboczyć trochę w centrum wyspy. Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do pierwszej rzeki. Niestety jest za głęboka dla naszej terenówki. Ustawiamy jedynie samochód do zdjęcia. Mamy przy tym sporo zabawy. Wyobrażamy sobie jak będziemy ściemniać znajomym trasę w “interior”, choć tak naprawdę zamoczyliśmy nieco tylne koła. Hihi. Po udanej sesji zdjęciowej wracamy na główną trasę.

Dojeżdżamy do  Fjallsárlón. Jest ślicznie, choć dość chłodno. Obchodzimy jezioro od dostępnej dla nas strony i robimy mnóstwo zdjęć pływającym kawałkom lodu. Jeden z nich przypomina łabędzia, który się przepięknie komponuje z tłem śniegu w kształcie serca… Wymarzony widok dla zakochanych. Jako że, na  wycieczce jestem z fajnym kumplem, a nie z białogłową, to nie wpadam w romantyczny nastrój… Zamiast tego obaj dość zmarznięci i bardzo głodni, lecz niesamowicie zadowoleni wracamy do ciepłego samochodu. Teraz myślimy jedynie o jedzeniu.

Artur ma wypasione jadło na dziś. W woreczkach, gotowe do spałaszowania prawdziwe jedzenie! Żaden Kamiński, czy ryż z cynamonem, lecz MIĘSO. Wystarczy podgrzać. Do wyboru “chili con carne” lub “bief” (wołowinka). Na zdjęciu wołowinka wygląda baaardzo apetycznie. Obaj mamy na nią ochotę. Ostatecznie Artur odstępuje mi krówkę i wybiera chili con carne. Naprawdę bardzo miło z jego strony i jestem pod wrażeniem jego poświęcenia. Umawiamy się, że skosztujemy jeden od drugiego danie. Kosztuję chili – całkiem dobre.  Artur wbił widelec w moją potrawę i  na czubku trafił mu się kawałeczek mięsa wielkości 2 groszków. Potwierdza, że “bief” też jest okej. Głodny jak wilk zabieram się do jedzenia. Niestety jakoś nie mogę trafić na mięso. Okazuje się, że w całej paczce był tylko jeden jedyny mikroskopijny kawałek mięsa i ten trafił się Arutowi. Haha. W ten oto sposób poświęcenie Artura zostało nagrodzone :).

Nasz cel na jutro to jeden z najbardziej niesamowitych basenów wypełniony naturalną geotermalną wodą: Sejlavallalaug. Znaleźliśmy na blogach, że jest ukryty w górach i że trudno go znaleźć i że trochę trzeba się nachodzić, żeby do niego dotrzeć. Skoro ma nie być tak łatwo, to jeszcze w nocy z GPS odnajdujemy parking, który jest najprawdopodobniej najbliżej tego widowiskowego basenu. Oczywiście “no camping” i “no driving”, więc zawracamy poszukać jakiejś legalnej przystani dla naszego Jeepa.

Nie jest łatwo. Jak na złość nie ma parkingów przy drodze i trochę musimy się nagimnastykować. Na szczęście trafia się ciekawe miejsce niedaleko naszej trasy i nie aż tak bardzo oddalone od naszego wymarzonego basenu. Mały parking przy pieczarze, w której wedle tablic informacyjnych mieszkają… Duchy! Myślę, że Arturowi przez chwilę przeszły ciarki po plecach na myśl, że mam ochotę spać w takim miejscu. Jednak zapewnia mnie, że nic takiego nie ma miejsca i że niczego się nie boi. Skoro tak mówi, to musi tak być i ostatecznie nocujemy z duchami…