Þingvellir, Reykjavik, zorza polarna

Nacieszeni Gullfossem z radością wracamy do autka. W planach na dziś mamy jeszcze jedną bardzo ciekawą atrakcję turystyczną, czyli park narodowy Þingvellir, położony na skraju płyt tektonicznych Europy i Ameryki (dla ścisłości stykają się tutaj płyty tektoniczne eurazjatycka i północnoamerykańska).
Jedziemy niesamowitą drogą. Nie sposób oddać widoków słowami. Po obu stronach szosy cieszy oczy mieszanina kolorów. Najróżniejsze odcienie zieleni mchów porosłych popękane skały przeplatają się z jesiennymi żółciami i czerwieniami przygotowujących się na zimę krzewów. Jeśli tylko jest taka możliwość to przystajemy i delektujemy się widokiem.

Choć wieczór zbliża się ogromnymi krokami, nie spieszymy się. W brzuchach nam zaczyna burczeć, więc przy najbliższej okazji, czyli na pierwszym parkingu przygotowujemy sobie kolację. Z żołnierską sprawnością rozstawiamy wszystko co trzeba i w chwil kilka kolacja jest gotowa. Nawet nie wiem kiedy, a już czyścimy garnek po makaronie z dżemem.

Jedziemy dalej. Może uda nam się dotrzeć do Þingvellir przed zachodem słońca.
W rzeczy samej, po niecałej godzinie wita nas piękny głaz z napisem „Þingvellir”. Słońce już flirtuje z horyzontem. Szybko parkujemy samochód i przechodzimy przez bardzo obszerny parking, który pewnie ze względu na późną porę jest prawie pusty. Naszym oczom ukazuje się szczelina między kontynentami. Aż się nie chce wierzyć, że skały mogą tak się rozsuwać. Podobno płyty tektoniczne rozchodzą się tu ok. 2 cm na rok. Tak właśnie powstała bardzo ciekawa kotlina, a pośrodku niej specjalnie dla turystów zrobiono wygodny deptak. Kolejny raz pełni zachwytu maszerujemy podziwiając cuda Islandzkiej przyrody. Tym razem spacerujemy pomiędzy „Europą” i „Ameryką”. Niestety musimy się śpieszyć, gdyż zaczyna się ściemniać. Szacuję, że za ok. 30 min będzie już zupełnie ciemno. Prawie w biegu robimy zdjęcia zapierającym dech widokom. Szkoda, że mamy tak mało czasu… Rozdzielamy się, żeby zobaczyć jak najwięcej i ew. potem porównać zdjęcia i opowiedzieć o swoich odkryciach. Mamy do zwiedzenia bardzo duży obszar i nie ma szans, aby zobaczyć, choć połowę przed totalną ciemnością… Do samochodu wracamy już z pierwszymi gwiazdami na niebie. Och jak ten czas szybko mija… Jutro w południe musimy dotrzeć na lotnisko i odstawić wypożyczony samochód. Postanawiamy kierować się w tamtą stronę.

Ponieważ po drodze mamy Reykjavik postanawiamy zahaczyć o miasto. Jest już po 21h i oczywiście całkowicie ciemno. Miasto jednak nie śpi. W Internetach znalazłem, że niedaleko miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód odbywa się festiwal tanga argentyńskiego. Totalnie uzależniony od tego tańca, oczywiście ciągnę w tamtą stronę. Okazuje się, że faktycznie pod znalezionym adresem ludzie tańczą. Wchodzę do środka w zimowej kurtce, przepoconym ubraniu i wodoszczelnych buciorach, które zwiedziły razem ze mną sporą część Islandii. Przyschnięte błoto dumnie to potwierdza. Mimo mojego mało tanecznego stroju, od razu zostaję zaproszony do środka. Siadam chwilkę i delektuję się widokiem tańczących. Nie zostaję jednak długo. Choć mam ogromną ochotę zatańczyć, zdaję sobie sprawę, że po bardzo intensywnym dniu zwiedzania z pewnością wydzielam mało atrakcyjną woń. Poza tym Artura mało pociąga tango i został na zewnątrz. Ponieważ jest dość chłodno nie chcę, aby na mnie zbyt długo czekał. Z żalem opuszczam lokal nie czekając końca tandy.

Im bliżej centrum, tym więcej osób kręci się po ulicach. Jednak poza dyskotekami i innymi lokalami tego typu, wszystko jest już zamknięte. Szwendamy się trochę tu i tam. Oglądamy wystawy sklepowe. Przechodzimy obok drugiej pod względem wysokości w budowli na Islandii. Mam na myśli 73 metrową wieżę kościoła „Hallgrímskirkja”.  Mijamy parlament i niezliczone budynki zupełnie nieświadomi, co się w nich znajduje. Bez przewodnika, zmęczeni intensywnym dniem i przemarznięci nie wiele odkrywamy w Stolicy. Wracamy do auta z myślą dalszej jazdy w kierunku lotniska. Mamy nadzieję, że po drodze uda nam się znaleźć jakieś sympatyczny parking.

Jedziemy spokojnie zgodnie z planem. Światła miasta mamy za sobą. Rozglądamy się za miejscem do zatrzymania się. W pewnym momencie spostrzegam coś dziwnego na niebie – ledwie widoczną wstęgę. Coś jakby droga mleczna, lecz za bardzo rozciągnięta. Zjeżdżamy z głównej drogi. Tu nie ma świateł, będzie lepiej widać. Przyjrzymy się temu dokładniej. Może to zorza polarna?!. Mam wrażenie, że ta wstęga zaczyna stawać się coraz bardziej intensywna.
– Artur, czy też myślisz, że to może być zorza? – z nieukrywaną nadzieją w głosie dodaję – Nasza wyczekiwana Zorza? – Nie wiem, ale było by super gdyby w końcu udało nam się ją zobaczyć.
Żaden z nas nie widział zorzy polarnej na żywo, więc tak naprawdę nie bardzo wiemy, czego się spodziewać. Wiemy jednak, że nie jest tak widoczna i tak intensywna jak na zdjęciach. Podobno czasem jest ledwie zauważalna. Wyczekiwaliśmy jej każdego wieczoru i nic. Każdej nocy kładliśmy się spać troszkę rozczarowani. Dziś niebo jest zdecydowanie inne. Może nam się poszczęści. Zatrzymujemy samochód na zupełnym odludziu. W najbliższej okolicy nie ma świateł. Jedynie w oddali melancholijnie migocze Reykjavik. Uparcie wpatrujemy się w niebo. Ponad naszymi głowami rzeczywiście przesuwa się prawie niedostrzegalna. Z czasem staje się jednak bardziej intensywna. Nie mamy wątpliwości.
– Tak! To jest Zorza! – Zorza! Zorza! Zorza! – Podskakujemy z radości i krzyczymy jak dzieci, które dostały długo wyczekiwany prezent. Dobrze, że nikt nas nie widzi, bo z pewnością wyglądamy jak umysłowo chorzy.
Z aparatami skierowanymi w niebo przyglądamy się pięknemu zjawisku. Zielonkawa wstęga z każdą minutą staje się coraz bardziej intensywna. Po pewnym czasie niebo zaczyna świecić. Naprawdę świecić! To jest nie do opisania. Pojawiają się kolejne odcienie zieleni i fioletu. Wszystko jest coraz bardziej intensywne. Niebo mieni się, a w zenicie na kształt wieloramiennej gwiazdy światła migoczą, mienią się, zmieniają kształty. Wszystko jakby tańczy. Tego aparat nie jest w stanie uchwycić. Niesamowite!

MAPY:
Gullfoss
Þingvellir
Reykjavik