dzień 6,
noc na parkingu przy moście, w stronę fok (trawa, złomowisko, rowerek), hotdog w Eglistadir, podróż wybrzeżem: opuszczona wioska, latarnia, zdjęcie Mordoru i noc w wannie
Noc zleciała nam niesamowicie szybko. Choć zmęczeni po wczorajszym dniu pełnym wrażeń, wstajemy dość wcześnie. Szybka rundka dookoła samochodu i o dziwo nasz „jakiś tam” parking okazuje się całkiem neizłą miejscówką. W każdym razie widoki są klasy „wow”. Zaparkowaliśmy na zboczu niewielkiego kanionu, który wyryła przepływająca dziś dużo dużo niżej rzeka. Poranne słońce i zbocza pobliskich wzniesień rzucające spektakularne cienie uprzyjemniają nam czas podczas przygotowywania śniadania. Jest tak ślicznie, że trudno oderwać wzrok. Jesteśmy już po śniadaniu, pełni energii i rządni nowych wrażeń. Tym razem nie ociągamy się. Poranna toaleta, przygotowywanie śniadania, jedzenie i zmywanie idzie nam coraz sprawniej, baa mogę dumnie stwierdzić, że już bardzo sprawnie.
W okolicach 9tej rano wyruszamy. Zważywszy na bardzo późną porę, jaką tu zawitaliśmy, 9ta jest bardzo dobrym czasem. Dziś będziemy „polować na foki”. Nasza papierowa mapa (tak, ta sama gdzie stacje benzynowe zdążyły już kilka lat temu poznikać) pokazuje nam, że fok, co krok. Wystarczy podjechać „kilka centymetrów w prawo” i będzie z nimi można nawet zagrać w warcaby. Tyle ich tam ma być. Pełni nadziei i zapału ruszamy przetestować wiarodygodność naszej starej dobrej mapy. Kierunek to Husey, podobno raj dla amatorów przyrody. Jedziemy wzdłuż delty rzeki, która jak wójek Gógle podpowiada, zwą „Jökulsá á Brú”. Jedziemy sobie i jedziemy… Nic w Jökulsie nie pływa. Fok jak nie było tak nie ma… Mijamy za to stado ślicznych islandzkich koników. Zatrzymujemy się na chwilkę. Przychodzą się z nami przywitać. Bardzo miło z ich strony…
Po krótkiej wymianie uprzejmości z rumakami, przemy na przód i dojeżdżamy w końcu do Husey. Nadal nie widzimy fok. Tzn nie do końca, bo na znakach dla turystów widzimy ich dość sporo. Największym hardcorem było zdjęcie słodkiej małej dziewczynki z jeszcze słodszą małą foczką na rękach. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że dziewczynka miała futrzaną czapkę… Z czyjego futra ta czapa? Boimy się domyślić. Może właśnie dlatego jak do tej pory nie udało nam się wypatrzyć poszukiwanych zwierzątek?
Nadzieja jednak nas nie opuszcza. Z pewnością kawałek dalej futrzaki są i tylko czekają na nas, abyśmy im strzelili kilka fotek.. Niestety droga się nam kończy. Dalej musimy iść na piechotę. Do rzeki/oceanu jeszcze kawałek, ale po drodze odkrywamy super złomowisko. Buszujemy w złomie niczym dzieciaki na wyspie skarbów. Są tam całkiem niezłe okazy starych jeepów. Jest nawet trójkołowy rowerek, na którym się wygłupiamy. Koniec zabawy. Idziemy dalej w dobrych humorach i włazimy wprost na bardzo ekstremalną wersję „islandzkiego lasu”. Tu należy się małe wyjaśnienie. Lasy są tu tak wybujałe, że krąży nawet taka opowieść-zagadka: Czy wiecie, co zrobić, jeśli się zgubicie w islandzkim lesie?… Należy wstać z kolan hihi 😉 Teraz poszukajcie sobie zdjęcia z „wielkim” drzewem (i kawałkiem nogi) a wszystko stanie się jasne. 😉
Po ponad godzinnym marszu docieramy do rzeki, później do oceanu i… nic. Foki się gdzieś pochowały. Ostatecznie gdzieś w oddali widzimy coś co może być fokami. Pewności nie mamy. Umawiamy się jednak, że jakby się ktoś kiedyś pytał, to to włśnie były foki. W końcu być na wschodnim wybrzeżu, tyle się nałazić i ich nie widzieć? Więc w razie pytań – widzieliśmy je!
Jestem padnięty. Chwila odpoczynku się należy. Kładę się w trawie i delektuję słońcem oraz szumem wiatru. Mmmm…. Ach… jak przyjemnie po prostu się nie ruszać. Słońce grzeje w twarz, a trawa, mimo, że niewysoka, to skutecznie chroni przed wiatrem. Żadnych samochodów, samolotów, stukania, pukania… Tylko słoneczko, natura wokół i szept wiatru… Już prawie zapomniałem jaka to przyjemność…
Nie ma się jednak co wylegiwać za długo, bo na dziś mamy jeszcze zaplanowany spory kawałek do przejechania. Poza tym zapomnieliśmy zabrać ze sobą wody i jesteśmy już dość spragnieni. Trochę rozczarowani brakiem fok (tzn, foki były jakby co!) i zupełnie wyczerpani, wracamy. Tym razem olewamy drogę i drepczemy na skróty, na przełaj przez łąkę prosto do auta. Zaoszczędzamy w ten sposób jakiś kilometr . Zdrowo zmęczeni, ale szczęśliwi docieramy do jeepa i WODY :). Po ugaszeniu pragnienia ruszamy w dalszą przygodę.
Mijamy Egilsstaðir. Tu wymieniamy jewro i fundujemy sobie hotdoga. Islandzkie hotdogi są podobno bardzo smaczne. Jak dla mnie szału nie ma, choć jeśli ktoś jest przyzwyczajony do brytyjskiej lub amerykańskiej kuchni, to kto wie, może się nawet ekscytować…
Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Na trasie mamy całkiem ciekawą opuszczoną wioskę, w którą bez chwili wahania zbaczamy. W oddali widać małą latarnię morską. Dochodzimy bliżej. U jej podnóża fale rozbijają się z hukiem. Dla mnie rewelka. Takiego spektaklu nie mam w Alpach. Artur też podziwia, choć widać, że jest przyzwyczajony. Mieszka nad morzem, fale ma na codzień… Za to ja jestem zachwycony. Jedak wolę się zbytnio nie zbliżać do brzegu. Lubię wodę, ale przed taką „dużą” mam respekt. Lepiej ominąć szerokim łukiem. Artur się trochę ze mnie śmieje. Niech się śmieje. Po co ryzykować. Robimy kilka fotek i wracamy do samochodu. Droga jest tak widowiskowa, że znów zapiera nam dech. Po jednej stronie ocean, a po drugiej zimne góry pokryte gęstą nieprzeniknioną mgłą. Nie musieliśmy się wiele zastanawiać jak nazwać tę zamgloną krainę… Góy dostały od nas przydomek krainy Mordoru… Nie ma co zmykamy stąd.
Kulamy się dalej na południe, bo tam mamy upatrzone bardzo dobre miejsce na nocleg. Hotpoticeland.com twierdzi, że w pobliżu jest ciepłe źródełko o wdzięcznej i jak zwykle niemożliwej do wypowiedzenia nazwie Djúpavogskörin. Wyposażeni w koordynaty GPS i Internet w telefonie polujemy na hotpot. Trochę nam to zajmuje, ale nie żałujemy straconego czasu. Miejsce jest wyśmienite. Odkrywamy „gorącą wannę”, która okazuje się być wiele lepsza aniżeli na zdjęciu z hotpoticeland. Jakiś sympatyczny Islandczyk ulepszył “wanienkę”. Samochód parkujemy tak blisko jak tylko się da, czyli jakieś 50m od wanny. Pogoda jest paskudna. Jest chłodno, pada i do tego mocno wieje, co sprawia, że odczuwalnie jest jeszcze zimniej. Te 50m nie będą należały do najmilszych. Tym bardziej, że najoptymalniej byłoby dobiec tam jedynie w kąpielówkach. Obok wanny jest wieszak, ale nie ma żadnego daszku, żeby schować ubrania przed deszczem. Bez sensu zostawiać kurtki, aby mokły, podczas, gdy my będziemy grzać kupry w ciepłej wodzie. Jak prawdziwi strategowie obmyślamy plan zdobycia wanny. Decydujemy się zostawić wszystkie ubrania w samochodzie i wyposażeni jedynie w kąpielówki, klapeczki i ręczniki zawinięte w reklamówki biegniemy na przełaj do celu. Muszę przyznać, że ciężko się biega we flipflopach po kałużach. Klapki „przyklejają” się do mokrej ziemi i gubimy je co kilka metrów trzęsąc się z zimna, ale jednocześnie uśmiechając się z zadowolenia na myśl o czekającej nagrodzie. Szczęśliwi docieramy do wanny. Och jak przyjemnie. To jest właśnie taki bezcenny moment. Zachód słońca, ocean, deszcz, wiatr, zimno, a my w parującej wodzie podziwiamy to wszystko…
Brak komentarzy